Wywiad z Ks. Tomaszem Bielińskim przeprowadzony przez redaktora Katolickiego Radia Podlasie Jana Jaroszyńskiego
Kiedy ksiądz odkrył powołanie do kapłaństwa i czy było to łatwe?
Sposoby odkrywania powołania są bardzo różne. Widać to chociażby w Ewangelii na przykładzie historii Apostołów, których wybrał sobie Jezus. Jakże różne pochodzenie i różną przeszłość mieli poszczególni Apostołowie.
W moim przypadku, pierwszy raz usłyszałem o powołaniu, gdy miałem osiem lat. Pewien proboszcz podczas rozmowy z moją mamą nagle spojrzał na mnie i powiedział jej: „Pani syn będzie księdzem”. Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem, że mogę być księdzem.
Mijały lata, a ja zapomniałem o tamtym spotkaniu. Po siódmej klasie szkoły podstawowej pojechałem na Oazę wakacyjną. Pamiętam, że któregoś dnia wymknąłem się z pokoju po zmroku, spojrzałem na rozgwieżdżone niebo i powiedziałem do Boga: „Jestem tak szczęśliwy, że chcę dzisiaj umrzeć, a jeżeli przeżyję do rana to pewnie chcesz, abym był księdzem”. Obudziłem się rano… To był taki dziecięcy sposób rozeznawania powołania.
Później ta myśl mi towarzyszyła w trakcie lat licealnych, chodź nie zawsze była czymś najważniejszym. Były różnego rodzaju pomysły na inne życie. Wprawdzie zawsze chodziłem do kościoła, ale też było się z czego spowiadać. Więc ten głos wewnętrzny czasem był silniejszy, a czasem zostawał „na boku”. Ale gdy przyszedł czas matur trzeba było się pożegnać z tą, którą „lubiłem bardziej” i… zapukałem do drzwi seminarium.
Od tamtego momentu pewność o byciu powołanym mieszka w mym sercu niezmiennie do dziś. A minęło już 20 lat. Dziś chodzi już tylko o moją wierność. Choć teraz opowiadam o tym wszystkim łatwo, to jednak w rozeznawaniu powołania było sporo pytań. Szczególnie pod koniec liceum. Wejście do seminarium nie dokonało się bez żadnych wątpliwości. Myślę, że dużą rolę odegrali w tym rozeznawaniu kapłani – ich przykład życia. Miałem szczęście trafiać na duszpasterzy, którzy mnie zachwycali swoją gorliwością.
Trzebaby sprecyzować to pytanie, bo odpowiedź będzie dwojaka: tak i nie. Z jednej strony, szczególnie po ostatnich latach mojej pracy naukowej nad kwestią powołań coraz bardziej dochodzę do przekonania, że jakaś pewność musi być. Pewność, wynikająca z tego, że się rozeznawało przed wstąpieniem do seminarium, że nie było to działanie na własną rękę. Jestem przekonany, że potrzeba, by kandydaci już w liceum mieli jakąś wstępną formację; by już wtedy ktoś im towarzyszył bardzo konkretnie w pomocy nad rozeznawaniem ich powołania. Wielu księży mówi: „Ja nie będę nikogo namawiał”. Nie chodzi o namawianie, bo to Kościół powołuje. Kandydat sam się nie powołuje. Bóg daje Kościołowi mandat powoływania i my księża, kiedy znamy kogoś lepiej, mamy prawo wyrazić swoją opinię. Co więcej, powinniśmy pomagać tym młodym. Powiedzieć: „Słuchaj są znaki, które pokazują, że masz powołanie, ale jesteś wolny. Możesz wstąpić do seminarium, możesz nie wstąpić. Pamiętaj jednak, że twoim najważniejszym powołaniem jest powołanie do świętości. Z drugiej strony ci, którzy wstępują do seminarium muszą dokonać aktu wiary. Trzeba po prostu zaufać. To jest jedna z tych sytuacji, które powinniśmy stale doświadczać w życiu. Kto stara się być posłusznym Duchowi Świętemu nieraz musi zaufać Panu Bogu, nie mając do końca pewności czy dobrze czyni. To jest to abrahamowe wyjście z Ur Chaldejskiego w nieznanym dotąd kierunku.
O seminarium trzeba myśleć jak najwcześniej w tym znaczeniu, że o seminarium myślimy wtedy, kiedy dostajemy znaki. Ktoś jeden dostaje znaki w szkole podstawowej, inny w liceum lub dopiero po studiach. Kiedy jest już sporo tych znaków powinno się szukać kogoś, kto mógłby pomóc je odczytać. Myślę tu o jakiejś konkretnej wspólnocie (gdzie będzie rozwijała się wiara poprzez dzielenie się nią i poznawanie Słowa Bożego), albo konkretnym księdzu.
Z diakonatu pamiętam jeden bardzo mocny moment: wyjście z zakrystii do katedry w procesji. Wtedy, stanęło przede mną całe moje życie i pojawiło się pytanie: Za co taka łaska? I odpowiedź: za darmo. Zrozumiałem, że choć byłem grzesznikiem, to Bóg upodobał sobie we mnie. W moim życiu nie zauważyłem ani jednej zasługi, która dawałaby mi prawo żądać od Boga, by mnie powołał na księdza. Doświadczyłem zatem tej darmowości łaski. Tak przeżyłem święcenia diakonatu.
Natomiast święcenia kapłańskie? Pamiętam, że tamtego dnia myślałem o tych, do których pójdę, nie znając jeszcze parafii, gdzie miałem być posłany. Otrzymałem taką oto wizję: zobaczyłem wszystkich ludzi, których miałem spotkać w kapłaństwie, jakby stojących przed katedrą w oczekiwaniu. Zrozumiałem, że w kolejnych latach będę poznawał ich twarze.
Mija trzynasty rok. Część tych ludzi z mojej wizji już poznałem. Są inni, których twarzy jeszcze nie znam. Czuję się za nich odpowiedzialny już dziś i wiem, że nie ma innego sposobu na kapłaństwo jak bycie świętym. Trzeba być świętym księdzem; inaczej szkoda czasu. Nie ma co męczyć siebie i innych. Szkoda czasu. No i tak próbujemy, ja i moi współbracia. Mijają lata, a Pan Bóg weryfikuje. Ciągle jest z czego się spowiadać. Ale też Pan Bóg pozwala nam czasami oglądać pewne owoce naszej posługi.
Będąc na trzecim roku w seminarium bardzo często stawiałem sobie to pytanie: Co według ludzi znaczy termin „dobry ksiądz”? Aż wybrałem z mojej Książki adresowej dziesięć osób: była tam siostra zakonna, świecki doktor teologii, młoda mężatka i starsza wdowa oraz kolega z liceum, który dzisiaj nie ma nic wspólnego z Kościołem. Napisałem do nich listy, w których zapytałem o to, co znaczy być dobrym księdzem? Mam te listy do dzisiaj. Niedawno sięgnąłem do nich. Chciałem się wsłuchać w głos tych, obok których żyję. Bynajmniej pytanie, które zostało mi przed chwilą postawione jest pytaniem ciągle otwartym. Sądzę, że trzeba pytać się ludzi, nawet jeśli ich odpowiedzi nie zawsze będą trafne.
Myślę, że być dzisiaj dobrym księdzem to być księdzem wiernym Jezusowi Chrystusowi; być nieustannie w Komunii z Nim; każdego dnia podejmować podstawowe decyzje licząc się z Jego opinią.
Ojciec Święty Jan Paweł II mówił, że dobry ksiądz żyje w Komunii z Mistrzem, upodobniając się do Jezusa Chrystusa, Dobrego Pasterza, skoro sam ma być pasterzem. Upodobnienie do Jezusa sprawia, że rodzą się w kapłanie te uczucia i pragnienia, które miał Jezus. Wtedy ksiądz nie musi chodzić z podręcznikiem, aby sprawdzać, czy robi dobrze to, czego nauczyli go w seminarium. On jest w jedności z Jezusem i reaguje jak On, choć w przeciwieństwie do Jezusa ma się z czego spowiadać. Ale doświadczenie grzeszności jest potrzebne dla księdza, bo to rodzi jeszcze większą miłość do Pana, gdy w trakcie Eucharystii z drżeniem biorę do rąk hostię, uświadamiając sobie, że po raz kolejny nie stanąłem na wysokości zadania, a mimo wszystko Bóg pozwala mi dalej konsekrować, spowiadać, rozgrzeszać innych grzeszników, otwierać usta i głosić Słowo Boże.